“Miłość mi wszystko wyjaśniła, Miłość wszystko rozwiązała – dlatego uwielbiam tę Miłość, gdziekolwiek by przebywała.”
Jan Paweł II
Piszę ten list do Ciebie, gdy Ty jesteś już po drugiej stronie. Dziś szpitalne łóżko, na którym leżalaś, jest na pewno zajęte przez kogoś innego i tam do Ciebie już nie pójdę, nie usiądę przy Tobie i nie porozmawiam z Tobą. Nie ma Cię wśród nas.
Pan Bóg postawił Cię na mojej drodze w chwili, kiedy goiłam rany po stracie hospicyjnej podopiecznej, z którą byłam emocjonalnie bardzo związana. O Twoim istnieniu dowiedziałam sie od wyjątkowej osoby, która w trudnych chwilach, i nie tylko, była dla mnie wsparciem, a dla Ciebie kimś bardzo bliskim.
Na pierwszą wizytę jechałam z dystansem, nie chciałam, żeby ktoś zamazał mi obraz Marzeny. Pomyślałam sobie jednak, że jeśli na to nie pozwolę, nikt już mi jej niezastąpi. Poza tym mieszkałaś na tym samym osiedlu, pomyślałam – co mi tam. Potem wszystko toczyło sie już swoim trybem. Ty, ze swoją czułością i miłością, goiłaś moją ranę po stracie Marzeny, a ja znów czułam to coś – miłość. Stałaś się dla mnie nauczycielem, który mnie nie ganił za błędy. Nawet wówczas, gdy powiedzialam Ci, że moja droga duchowa jest inna niż Twoja – Ty po prostu słuchałaś.
Na koniec dałaś najcenniejszą naukę. Miałam wtedy poczucie, że jestem na indywidualnych rekolekcjach. Doskonale wiedziałaś, co w tym momencie było mi najbardziej potrzebne. Pokazałaś, że mimo choroby trzeba mieć nadzieję, że świat na niej się nie kończy. Wiedziałaś, że nie możesz wychodzić z domu, ale łamałaś ten zakaz. Ja, jak wariatka, złościłam się, bo wiedziałam, że kontakt z dużą grupą ludzi może być dla Ciebie kropką nad “i”. Ty obiecywałaś poprawę, ale kilka razy znów Ci się zdarzyło.
Kiedy trafiłaś na neurochirurgię, poczułam smak porażki. Pomyślałam: może nie rozpoznałam objawów we własciwym czasie? Może mogłam jakoś zadziałać? Twój pobyt w szpitalu, mimo komplikacji, przebiegł szybko. Wróciłaś do domu. Od tego czasu bywałam u Ciebie częściej. Podczas odwiedzin były chwile, kiedy chciałam wyjść, zamknąć za sobą drzwi i już więcej nie wrócić. Wiesz, nawet postanowiłam sobie po jakiejś sytuacji, że nie muszę przychodzić, jeśli mnie nie chcesz. Po “dłuższej” nieobecnosci zapytałaś mnie, gdzie sie tak dlugo się podziewałam? Wtedy obiecałam sobie, że zawsze bedę przy Tobie, niezaleznie od wszystkiego.
Pamiętam jak kiedyś miałam zrobić Ci kolację. Było odwrotnie, to Ty tę kolację zrobiłaś. Zapytałaś mnie potem, czy moja mama nie ma nic przeciwko temu, że jestem przy Tobie, a nie w domu. Szczerze, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. W duchu, mam nadzieję, że to rozumiem i akceptuję, bo każdy w życiu ma jakąś własną drogę powołania. Wtedy długo rozmawiałyśmy, a ja miałam nadzieję, że będzie jeszcze niejedna taka kolacja. Niestety Pan Bóg miał inne plany.
Potem przyszły chwile trudne dla wszystkich. Twoje wyniki pogarszały się. Chemia, którą brałaś przestała działać. Ja przekazałam Ci tę smutną informację. Wiesz, czułam jak mi serce podchodzi do gardła, a łzy napływają do oczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, że płaczesz. Mogłam Cię tylko przytulić i po prostu być z Tobą. Czułam jednak, że powinien przy Tobie być ktoś, kto Cię znał lepiej i był dla Ciebie kimś wyjątkowym.
Za Twoją zgodą zadzwoniłam po Marylę. Maryla, mimo zmęczenia po pracy, przyjechała, a oprócz niej Twoje siostry ze wspólnoty. Choć było mi bardzo ciężko, wiedziałam, że z nimi będzie Ci dobrze, a w szczególności kiedy masz Marylę przy sobie.
Zostawilam was, żebym sama mogła wyjść, “wyć do księżyca”. Nie zdążyłam tego zrobić, bo mój przyjaciel pojechał ze mną do Sanktuarium w Skarżysku Kamiennej. Potem powiedziałam Ci o tym, a Ty stwierdziłaś, że jesteśmy szalone. Miałaś rację, ale ja tego potrzebowałam i Ty o tym wiedziałaś.
W czasie wizyt u Ciebie poznawałam braci ze wspólnoty neokatechumenalnej. SZALENI BOŻY LUDZIE. Janiu, pamietam jak dziś, kiedy doktor Marysia, która jako lekarz hospicyjny opiekowała się Tobą, powiedziała, że po konsultacji z lekarzem oddziału onkologii jest dla Ciebie szansa, ale do zastosowania tylko w warunkach szpitalnych. To był wtorek, kiedy przyjechałyśmy do Ciebie z doktor Marysią. W Twoim domu trwała akurat Eucharystia (jedna z wielu, jakie miały miejsce). Myślę, że jej owocem był spokój, z jakim potem rozmawiałaś z doktor Marysią. Musiałaś podjąć decyzję, czy chcesz pójść do szpitala i spróbować, czy zadziała coś nowego, ale mając też świadomość, że możesz już nie wrócić do domu.
Podjęłaś probę walki po raz kolejny. Kiedy Ty rozmawiałaś z doktor, ja przygotowywałam rzeczy potrzebne Ci do szpitala. Co chwilę dzwoniłam do Maryli, żeby zapytać ją, gdzie konkretna rzecz się znajduje i czy to już wszystko, co jest niezbędne. Józio, Twoj mąż był bardzo dzielny. On też pomagał znaleźć potrzebne rzeczy, wiedział gdzie one w domu są.
Następnego dnia zostałaś przyjęta na oddzial onkologi i tu dokonał się kres Twojego ziemskiego życia. Początkowo przychodziłam do Ciebie “towarzysko”, czekając na informację, że twój stan zdrowia się poprawia i wrócisz do domu. Myslę, że wszystkie bliskie Ci osoby tego oczekiwały. Jednak Pan Bóg miał inne plany.
Nie pamiętam dnia tygodnia, w którym dostalam od Maryli wiadomość, że przeniesiono Cię na ERKĘ. Serce zabiło mi mocniej, bo poczułam, że możesz rzeczywiście nie wrócic do domu. Mówiło mi to gdzieś moje 10 letnie doswiadczenie hospicyjne, ale nadzieja nie zanikała.
Bywałam u Ciebie coraz częściej. Pewnego dnia, kiedy przyszłam do Ciebie, Ty spałaś. Przy Twoim łóżku była p. Ela, po jej policzkach płynęły łzy. Ja, jako niby ten “twardziel”, próbowałam ją wesprzeć, a przy okazji czekałam na Marylę, która pójdzie do lekarza. Marylka oczywiście poszła. Pamietam kiedy po powrocie powiedziała mi, że Twój stan jest bardzo ciężki i Ty już nie wyjdziesz ze szpitala. Zapytałam ją czy wie ,co do mnie mówi. Ona dokładnie powtórzyła wypowiedź. Wtedy “usłyszałam” co do mnie powiedziała, ale bardziej poruszyło mnie to, w jaki sposób to powiedziała. Przypomniała mi się sytuacja z czasu, kiedy mój tata leżał w szpitalu. Lekarz zapytany przez nas o coś, odpowiedział “chłodno”. Wypowiedź Maryli też tak brzmiała. Potem jednak uswiadomiłam sobie, że dla niej ta informacja też była trudna do przyjęcia, bo wlaśnie usłyszała, że traci bliską jej osobę.
Janiu, przychodząc do Ciebie czułam z tego ogromną radość. Kiedyś przyszłam do Ciebie, Ty spałaś. W sali był półmrok. Usiadlam na podłodze przy Twoim łóżku czekając aż się obudzisz, czekałam na Twoje słowo.
W tym dniu po raz pierwszy spotkałam o. Jana – jezuitę, o którym wiele razy od Ciebie słyszałam. Zaskakująca była dla mnie Twoja reakcja na niego. Czekałaś na niego wtedy jak na kogoś bardzo bliskiego i jakbyś się bała , że “nie zdążysz” go zobaczyć. Wtedy powiedziałam do Maryli, że nie nie byłabym zdziwiona, że po tej wizycie odejdziesz.
Przyszedł, zaopatrzył Cię na ostatnią drogę. To byla trudna chwila dla wszystkich obecnych. Od tego czasu wszystko toczyło się już bardzo szybko. Choroba brała górę, Ty z dnia na dzień byłaś słabsza. Przyszłam w ostanią sobotę z Marylą, bo jak wiesz jeśli nie szłam sama, to przychodziłam zawsze z nią. Ona mnie “prostowała”, jak to sama kiedyś zauważyłaś.
Byłaś już bardzo słaba, ale usiadłaś na łóżku, ja obok Ciebie. Wtedy przytuliłaś się do mnie. Powiedziałam wówczas, że chcę mieć takie zdjęcie z Tobą. Mam to ostatnie zdjecie z Tobą. Następnego dnia, w związku z różnymi obowiązkami, miało mnie u Ciebie nie być. Podczas rozmowy z przyjaciółmi słuchaliśmy piosenki “Ku nadziei”. Jej słowa bardzo mnie poruszyły. Było późno, ale pojechałam do Ciebie. Przed wejściem do szpitalnej windy spotkałam Marylę, która powiedziała, że już nie mówisz.
Po prostu siedziałam przy Tobie. W poniedziałek też miałam ochotę z Tobą posiedzieć, ale przyjechała Twoja siostra. Dałam Ci buziaka i zostawiłam Was. To był czas dla Ciebie i dla niej. Było to nasze ostatnie ziemskie spotkanie.
Dziękuję Bogu, że mogłam Cię poznać, być przy Tobie, za ludzi, których poznałam w Twoim domu. Dziękuję za miłość i troskę.
“Najważniejsze są te dni ostatnie, ziemski sąd i wasze twarze, gdzie powiodą mnie”
Drzewo a gada – Ku nadziei
Ania Salacińska