Przedstawiamy wywiad z Moniką Szczepanik wolontariuszką niemedyczną w Hospicjum Królowej Apostołów, który ukazał sie w gazetce Iskierki w parafii św. Rafala w Radomiu.
Co Panią skłoniło do zostania wolontariuszką?
Zadecydował los. Oglądałam „Ekspres Reporterów” i poruszyła mnie historia Janusza Świtaja, sparaliżowanego chłopaka, który prosił o eutanazję. Po emisji programu napisałam do niego emaila, by dodać mu otuchy. Po kilku tygodniach dostałam od niego wiadomość, że dostał pracę w fundacji Anny Dymnej i że szuka osób podobnych do niego, czyli sparaliżowanych i leżących, które chciałby z nimi nawiązać kontakt i zapytał, czy znam kogoś w moim mieście. Zaczęłam szukać i tak natknęłam się na stronę Hospicjum Królowej Apostołów. To, co na niej odkryłam, bardzo mnie wzruszyło. Czytałam opisane tam wizyty u chorych i płakałam. Ogromnie poruszył mnie artykuł o małej dziewczynce. Zapragnęłam stanąć w jednym szeregu z tymi ludźmi. Po naradach z mężem i dziećmi już dwa dni później poszłam na pierwsze spotkanie.
Czym się Pani zajmuje jako wolontariuszka?
Jestem wolontariuszem niemedycznym. Jeżdżę na wizyty w zespole z lekarzem, ale też odwiedzam chorych bez lekarza wraz z innym wolontariuszem. Staramy się chodzić parami, nie w pojedynkę, tak jest bezpieczniej i łatwiej. Zadania nasze są różne. Wszystko zależy od potrzeb w danym domu. Są rodziny, którym trzeba pomóc w toalecie chorego, są takie, gdzie trzeba zająć się dziećmi lub po prostu potrzymać chorego za rękę, napoić, pogłaskać. Niestety często zdarzają się osoby samotne, a wolontariusz jest jedyną osobą, która umyje, przebierze, nakarmi – do takich osób potrzebna jest rzesza ludzi. Dyżury są wtedy ustalane codziennie. Jest to bardzo trudna posługa, ponieważ jest nas bardzo mało. Moja rola u chorego nie kończy się tylko na towarzyszeniu. Jestem przeszkolona medycznie, gdy jest potrzeba potrafię wykonać wiele zadań pielęgniarskich, np. zmianę opatrunku na odleżynie, itp.
Czy miewa Pani chwile zwątpienia? Jak sobie z nimi poradzić?
Czasem miewam chwile słabości, ale nie zwątpienia, najgorsza jest bowiem bezsilność. Zdarzają się momenty, gdy nie jesteśmy w stanie nic zrobić i cierpimy wraz z chorym i jego rodziną. Nie jest łatwo patrzeć na cierpienie. Nieraz słyszę „Ja bym tak nie mogła, jak ty możesz patrzeć jak umiera dziecko?”. Otóż w domu umierającego my wolontariusze dostajemy jakiejś siły, by to udźwignąć. Bóg nam pomaga. Zawsze do chorego wchodzimy z modlitwą i myślę, że bez niej nie dalibyśmy rady. Każdy z nas ma wsparcie u drugiego. Dlatego tak ważny jest zespół. Tym bardziej, że w naszym Hospicjum nie ma podziałów na stanowiska czy status społeczny. Ks. Marek i lekarki są naszymi przyjaciółmi. Wszyscy jesteśmy rodziną, rozmawiamy, dyskutujemy, żalimy się, płaczemy. Raz w miesiącu, w trzeci wtorek mamy spotkanie dla posługujących. Wtedy każdy wypowiada swoje odczucia i dzieli się przeżyciami. Czasem leją się łzy. Takie spotkanie oczyszcza i daje siłę do dalszej posługi, dzięki temu w domu chorego trzymamy się dzielnie. Oczywiście obowiązuje nas tajemnica zawodowa.
Czy jest coś, co sprawia Pani największą satysfakcję w tej pracy?
To uśmiech chorego i widoczna poprawa. Nie mówię, że dokonujemy cudów i ludzie zdrowieją. Po prostu często spotykamy się z osobami, którym wystarczy kilka zabiegów pielęgnacyjnych lub dobrze dobrane leki przeciwbólowe i stan poprawia się. Oczywiście nie zawsze się to udaje. Radością jest widok rozpromienionej twarzy i uśmiechniętych oczu. Także zadowolenie rodziny jest bardzo ważne, bo wtedy łatwiej im jest opiekować się chorym. Staramy się rodzinie pomagać, a nie ją wyręczać, uczymy nieraz od podstaw pielęgnacji i wszelkich rzeczy niezbędnych w danej sytuacji. Satysfakcję sprawia nam dobrze wykonana posługa, tzn. taka, gdzie uda się nawiązać więź z rodziną i nawet, gdy chory już odejdzie, nadal się spotykamy, dzwonimy i wspieramy.
Czy łatwo jest pogodzić życie prywatne i zawodowe z wolontariatem?
W moim przypadku nie było to całkiem łatwe, ale dałam radę. Moja rodzina zaakceptowała to, że posługuję w Hospicjum i mnie w tym wspiera. Na początku dzieci pytały o chorych, szczególnie o dzieci, czy jest lepiej czy gorzej, odpowiadałam zawsze zgodnie z prawdą. Oczywiście mówię im tyle ile mogę, bez naruszenia tajemnicy zawodowej. Zdarza się czasami, że emocje związane z posługą są tak silne, że nie jestem wstanie ich ukryć w domu. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałego męża, który wtedy mówi dzieciom, że mama musi odpocząć po trudnej wizycie i by mnie o nic nie pytały. Początki nie były łatwe. Po pięciu latach wszystko mam tak poukładane, by z wszystkim się wyrobić i żeby nikt na tym nie ucierpiał. Praca zawodowa nie przeszkadza w tej posłudze, ja to robię po pracy. Czas poświęcony chorym jest bezcenny, wcale nie trzeba rezygnować z własnego życia. Myślę, że wystarczy chcieć, a dalej Bóg poprowadzi.
Ile czasu pochłania praca wolontariusza?
Zależy kto i jak się angażuje. Ja mam dzieci i pracuję, więc tego czasu nie poświęcam zbyt wiele. Są osoby, które dają z siebie dużo więcej. Natomiast, jeśli chodzi o mnie, to w karetce z lekarzem jeżdżę raz w tygodniu po pracy, od godziny 16 do późnych godzin nocnych. Zdarza się, że i do 1 w nocy, ale też czasem wracam o 21. Oprócz tego w miarę potrzeby odwiedzam chorych sama z innym wolontariuszem. Jeden dzień w tygodniu mam przeznaczony na kąpiel podopiecznej, która jest na wózku. Wraz z koleżanką kąpiemy ją co tydzień i tak już od dwóch lat. Natomiast zdarza się, że mamy czasem nagłe sytuacje, np. chory trafia do szpitala, nie ma rodziny, bądź jest ich niewystarczająca ilość, więc do takiej posługi się dołączam. Są też takie chwile, gdy zaczyna odchodzić osoba, z którą się zżyłam, wówczas staram się być tam tak często, jak to się da. Krótko mówiąc ciężko powiedzieć ile czasu poświęcam na wolontariat. Gdyby złączyć wszystkie godziny z tygodnia, to może uzbierałby się jeden dzień. Myślę, że nie jest to dużo i każdy byłby w stanie temu sprostać.